Pobudka o... nie wiem już której. Chyba wpół do ósmej, ósma. Spakowaliśmy rzeczy, które chcieliśmy wziąć na górę, a pozostałe powkładaliśmy do foliowych worków i upchnęliśmy do dwóch szafek w przechowalni. Około dziewiątej wyruszyliśmy zdobywać najwyższy szczyt Japonii. Na pierwszym odcinku drogi, do 6 stacji, przedzieraliśmy się przez zmęczone tłumy ludzi schodzących z góry. Biedacy wybrali się na wschód słońca i pewnie jedyne co zobaczyli, to chmury...
Pogoda była taka sobie. Leciutko mżyło i było dość ciepło. Mieliśmy nadzieję, że nie będzie bardzo padać, niestety już za chwilę mżawka z lekkiej przeszła w dość intensywną. Nie moczyła jeszcze tak bardzo, więc na tym etapie była przede wszystkim irytująca.
Na szczyt Fuji wiedzie 5 szlaków, wytyczonych po różnych stronach góry. My szliśmy Yoshida Trail, oznaczanym wszędzie kolorem żółtym. Oprócz tego na poszczególnych wysokościach, na kazdym szlaku wyznaczone są kolejne stacje, przy których znajdują się chaty, w których czasem można kupić coś do jedzenia, ale wejść bez rezerwacji na nocleg absolutnie się nie da, nawet jak pogoda daje w kość. Co prawda o tym ostatnim nie mieliśmy pojęcia, boleśnie przekonaliśmy się o tym dopiero gdzieś po 8 stacji (nie wszystkie schroniska znajdują się dokładnie w obrębie stacji), kiedy deszcz się nasilił... ale to za chwilę.
Do 6 stacji trasa wiodła najpierw w miarę po płaskim, raz lekko w dół, raz lekko w górę, a potem zmieniła trochę swój bieg i już poszliśmy ostrzej pod górę. Od 6 stacji zaczęły się zakosy. Szliśmy wyrównaną drogą o podłożu złożonym z odłamków skał wulkanicznych, kamyczków i pyłu, kilkadziesiąt metrów, zakręt, i w drugą stronę znowu kilkadziesiąt metrów... W ten sposób pięliśmy się do góry do 7 stacji. Deszczyk stawał się coraz bardziej mokry i nieprzyjemny - ja już po 6 stacji założyłam na siebie foliową pelerynę, jedną z trzech otrzymanych od kucharki w Nishi-Kawaguchi, gdy usłyszała, że wybieramy się na Fuji. Najpierw myślałam, że się w niej ugotuję - w końcu to nieprzepuszczalny worek, ja już wszystko miałam wilgotne a nadal było ciepło, ale szybko zaczęłam zauważać jej zalety. Wcale nie było mi źle, mimo deszczu.
Wyszliśmy zza schroniska na 7 stacji (3100 m), które trzeba było obejść, żeby iść dalej i lekko zdębieliśmy. Tu nie było łagodnych, nudnych zakosów. Zamiast nich zobaczyliśmy wąską drogę wyznaczoną jedynie za pomocą ogradzających ją lin na pokrywających zbocze skałach... Spokojny spacerek zmienił się we wspinaczkę. (A ja musiałam rękami podnosić sobie pelerynę, żeby na nią nie nadepnąć, więc do dyspozycji miałam tylko nogi. Na szczęście bez rąk też dało się tamtędy iść.)
Zdecydowaliśmy, że przerwę zrobimy na ósmej stacji (3350 m). Kiedy szliśmy, deszczyk co jakiś czas nasilał się i znowu przechodził w mżawkę. Cały czas znajdowaliśmy się w chmurach, a słońca w ogóle nie było widać. Od pewnego czasu już byliśmy cali mokrzy (włosy wyciskałam już parę razy) - ja jeszcze tego tak bardzo nie odczuwałam, mimo, że wilgotna też od środka peleryna kleiła mi się nieprzyjemnie do ciała. Póki szliśmy, byliśmy rozgrzani. Zatrzymaliśmy się przy którejś z chat na odpoczynek, kupiliśmy dla każdego gorącą czekoladę (była pyszna), zjedliśmy przyniesione ze sobą kanapki i tabliczkę mlecznej czekolady. Niestety, stojąc tak (do środka oczywiście nie można było wejść) i stygnąc po wysiłku, odczuliśmy w końcu niską temperaturę i złą pogodę. I od tego zaczął się najgorszy etap podróży. Nawet idąc dalej (a tam gdzieś zaczęły się znowu zakosy, nie pamiętam już dokładnie gdzie, ale w porównaniu z tymi wcześniej było ich niewiele) nie mogłam już się rozgrzać i byłam coraz bardziej mokra. Przy połączeniu peleryny z kapturem miałam dwie dziury, wpadała mi nimi woda. Robiło się coraz bardziej nieprzyjemnie. Doszliśmy do kolejnego schroniska i stanęliśmy pod daszkiem przy wejściu, żeby chociaż przez chwilę nie moknąć bardziej. Dobrze zrobiliśmy, bo właśnie zaczęło mocno padać. Marzliśmy. Tata pocieszał nas z Michałem optymistycznymi prognozami pogody, które wyczytał w internecie - że jakoś w południe (a ono właśnie dochodziło) chmury mają zacząć opadać i na górze będzie już słońce, a my kwitowaliśmy je słowami "Taaa, jasne" i temu podobnymi. Ta chata wyglądała tak, jakby można było wejść do środka i tam odpocząć - Michał poszedł się zapytać, ale niestety. Postaliśmy jeszcze trochę pod daszkiem, a kiedy deszcz osłabł, wyruszyliśmy dalej. Szliśmy dalej zakosami, zziębnięci, kapało z nas jak po kąpieli. W butach wszyscy mieliśmy już powódź. A deszcz znowu się nasilił. Padało mocno, okropnie, ja, z natury optymistka, nie byłam już w stanie myśleć pozytywnie, nawet wyobrażać sobie gorącej kąpieli w hostelu w Kawaguchiko (co robiłam wcześniej). Ale parliśmy dalej. Pochyliłam się, żeby w miarę możliwości woda nie skapywała już mi do butów, założyłam słuchawki, włączyłam sobie muzykę i skupiłam się na niej i szłam przed siebie, w końcu nie miałam wyboru ;) Nie myślałam tak i nie zastanawiałam się za bardzo nad niczym, tak że nie pamiętam, na jakiej wysokości to było, ani jak wyglądała droga do tego miejsca, w każdym razie deszcz się chyba uspokoił, a my doszliśmy do toalet. 200 jenów od łebka, oczywiście wrzucane do maszyny w 100-jenówkach, jak wszędzie. Weszliśmy, chociaż nikt z nas szczególnie nie potrzebował; skusiła nas suchość tego miejsca i nieco wyższa temperatura w środku... Z tym wchodzeniem co prawda tak prosto nie było. Ja weszłam pierwsza i wpuściło mnie bez problemu, a Michała nie chciało. Zżarło 200 jenów, a bramka nie chciała się obrócić! No ale jakoś sobie poradzili, wrzucili należne pieniądze i przecisnęli się. Postanowiliśmy się przebrać w suche rzeczy, kto co miał (jedynie tata został w tym samym, postanowił w suche przebrać się na górze). Bluzka, którą miałam na sobie i szalik, mimo ochronnej peleryny, okazały się być całe mokre. Teraz ubrałam się cieplej, miałam sweterek a na to kurtkę. Mimo, że generalnie jest ona nieprzemakalna, ubrałam jeszcze nową pelerynę, tamta była już dość podarta, no i mokra ze wszystkich stron. Michał teraz też założył pelerynę. Tata nie chciał, twierdził, że tylko się spoci. Ubieraliśmy się w lekkim pośpiechu (konkretniej ja, bo oni już byli dawno ubrani), ponieważ pan z obsługi wyganiał nas z toalety, zamykali ją chyba z powodu tej bramki.
Poszliśmy dalej, już w lepszych humorach (przynajmniej Michał i ja, bo teraz chociaż połowę ciała mieliśmy suchą (a drugą nadal kompletnie mokrą) i było nam cieplej). Znowu wspinaliśmy się po skałach i tak do szczytu. Za to przy końcu trasy zaczęło robić się ciepło i prognozy, którym nie wierzyliśmy zaczęły się sprawdzać. Zza chmur co i raz wychodziło słońce! (Ale to już na samej górze xD) A jak już wyszło, to mocno grzało...
Posiedzieliśmy chwilę na płotku okalającym zbocze, przed sklepami, a następnie poszliśmy zobaczyć krater. Zaraz przekonaliśmy się, że naprawdę warto było marznąć i wlec się pod górę w deszczu te 5 godzin! Widok po prostu nie-sa-mo-wi-ty. Wielki krater, głęboki na 200 metrów. Na przeciwległym zboczu krateru śnieg, nad śniegiem najwyższy wierzchołek Fuji. Co i rusz przelatywała obok nas jakaś chmurka. Na razie wszystko co widzieliśmy było w kolorach żółć, biel, brąz, szarość, czerń, ale to miało się za chwilę zmienić. Zdecydowaliśmy obejść krater dookoła, skoro pogoda zrobiła się taka ładna (chmury zeszły niżej i przestało kropić, a słońce wychodziło coraz częściej. Najpierw weszliśmy na jeden ze szczytów (Kusushidake), robiliśmy tam zdjęcia. Stało tam małe torii i wzgórek usypany z kamieni. Kiedy z niego zeszliśmy i ruszyliśmy dalej naokoło, naszym oczom ukazywały się coraz to nowe kolory - zbocze, które teraz zobaczyliśmy od strony krateru było czerwono zielone. Oczywiście znowu zdjęcia, zdjęcia, ja zeszłam trochę niżej (ścieżką prowadzącą do kapliczki stojącej niżej), do urwiska i zażyczyłam sobie zdjęcie z górnej ścieżki. Niestety słońce akurat schowało się na dłużej i kolory wyblakły, więc w oczekiwaniu na światło kucnęłam i zaczęłam przyglądać się odłamkom skał zaścielających podłoże. Faktycznie, trzeba było się przyjrzeć, ale dobrze, że to zrobiłam. Skały miały bowiem każdy kolor, jaki można było sobie wymarzyć - zaczęłam z pojedyńczych kamyczków układać tęczę ;) Potem tę tęczę wzięłam ze sobą, chociaż było to zabronione. Ale tego leżało tam tyle, że nawet gdyby cała Japonia kilka razy w życiu brała sobie takie kamyczki to i tak wielkiej różnicy by nie było :P
Jeszcze jak byłam w dole, tata poszedł dalej i zniknął... w bocznym kraterze (Shonaiin). Siedział tam sobie na jakiejś skale, pośród śniegu i kolorowych kamyczków... Doszliśmy do niego i znowu zdjęcia, i zachwycanie się wszystkim dookoła... Potem wyszliśmy i poszliśmy dalej, spieszyliśmy się, żeby zdążyć zejść przed zmrokiem bo mieliśmy tylko 2 czołówki a była już za 15 czwarta. Droga naokoło zajęła nam jeszcze prawie godzinę. Michał patrząc na śnieg zaścielający zbocze krateru z jednej strony stwierdził, że fajnie by się tu na desce jeździło. Podziwialiśmy znowu kolory i formy, raz skały były zupełnie czerwone, raz czarne, różnokolorowe, jedna u dołu była jasnopomarańczowa przechodziła przez czerwień do fioletu, a na górze była już czarna. Poza tym z każdego miejsca krater wyglądał inaczej. Chyba zakochałam się w wulkanach...
Zejście wyglądało tak: przez 2 godziny zakosy, zakosy, zakosy, w dół i w dół, po pyle wulkanicznym i kamyczkach, które umykały spod nóg. Wcześniej nas praktycznie nic nie bolało; teraz okropnie, szczególnie kolana. Przed zmrokiem zdążyliśmy dojść do w miarę płaskiego kawałka. Tak płasko miało być już do końca. Tu 2 czołówki już nam wystarczyły, skończył się pył, było dość bezpiecznie. Zupełnie ciemno zrobiło się dopiero przy szóstej stacji. Tam szlak dla schodzących łączył się ze szlakiem dla wchodzących... po którym bieżyły tłumy Japończyków, zamierzających zdobyć Fuji przed wschodem słońca! :) (Komentarz Michała: "Biedacy, nie wiedzą co ich czeka...") Ci przynajmniej może zobaczyli to słońce, w przeciwieństwie do tych wchodzących zeszłej nocy... Tak więc jak przy wchodzeniu byliśmy nielicznymi idącymi w drugą stronę na tym odcinku. Wniosek: wspominane w przewodnikach tłumy na Fuji są w nocy. Z nami też szło trochę ludzi, ale tłumem nijak ich nazwać nie było można :)
Doszliśmy do miejsca naszego ostatniego noclegu, pozbieraliśmy bagaże i poszliśmy na autobus, który akurat stał na przystanku, jakby na nas czekał... Na dole od razu skierowaliśmy się do hotelu (tu, na dole było dużo cieplej niż na górze, i nie padało!). Pokój był w stylu japońskim. Oczywiście najpierw trzeba było przejść przez mały przedsionek, w którym zostawiało się kapcie. Podłoga pokoju wyłożona była tatami. Na środku stał niziutki stół, siedziało się na poduszkach przy nim rozłożonych. W dużej szafie znajdowały się materace (nie jestem pewna czy mogę je określać futonami, więc zostawię słowo "materac") i pościel, do rozłożenia na podłodze do spania. Była też mała szafa, a w niej 4 wieszaki i długi drążek przykręcony do ściany, również w charakterze wieszaka. Mieliśmy też telewizor. Na stole czekała na nas gorąca woda w termosie, czarki i torebki z herbatą (oczywiście zieloną), która okazała się właśnie tym, czego po ciężkim dniu było nam trzeba :) Zrzuciliśmy z siebie plecaki, wypiliśmy herbatkę i mężczyźni padli na swoje materace (które najpierw musieli sobie rozłożyć :P), a ja zaczęłam rozwieszać mokre rzeczy do wyschnięcia. Tata, który już w autobusie poczuł, że coś go po tym moknięciu bierze (pamiętajcie: nie wchodźcie na Fuji w deszczu, w przemokniętej koszulce z krótkim rękawem), zakopał się pod pierzyną, a my dostaliśmy przykazanie pójścia do sklepu po jedzenie. Wzięliśmy, tak jak dnia poprzedniego, gotowe dania do mikrofali, które podgrzane zostały na miejscu (nie powiem, dobry pomysł z mikrofalówką za ladą), kanapki na śniadanie i picie. Ja dodatkowo kupiłam sobie onigiri, bo zawsze chciałam tego spróbować ^^
Kiedy wróciliśmy, zastaliśmy tatę w yukacie (nosi się to również w charakterze szlafroka), który witał nas japońskimi ukłonami xD (strój zobowiązuje). Okazało się, że hostel ma standardy iście hotelowe, można wziąć gorącą kąpiel w baseniku (na tym się akurat nie znam, ale to było chyba coś w rodzaju onsenu), jest szampon, mydło, no i yukaty, a ręczniki dostaliśmy już w recepcji :) Ja akurat z wanny nie skorzystałam, wzięłam za to gorący prysznic.
W końcu poszliśmy spać. Trzeba było wstać wcześnie, bo w okolicach 9 mieliśmy pociąg...