Jeśli w tym wpisie są jakieś błędy, proszę mi wybaczyć. Już samo pisanie zajmuje strasznie dużo czasu i wyczerpuje mój wątły mózg, na czytanie tego i poprawianie nie mam już siły.
Dzisiaj zebraliśmy się dosyć późno, przed jedenastą. Mieliśmy zamiar spędzić dzień w Beppu - miejscowości znanej z gorących źródeł, gejzerów, kolorowych jeziorek i innych tym podobnych rzeczy, a także z rezerwatu dla... małp. Na dworzec poszliśmy pieszo. Goniliśmy po dworcu jak szaleni w poszukiwaniu wejścia na perony, pociąg prawie nam uciekł, ale udało się. Wsiedliśmy. Wszystkie miejsca były pozajmowane, więc staliśmy dopóki na którejś większej stacji nie zaczęli wysiadać ludzie. Podziwialiśmy i nakręciliśmy zachowanie konduktora, który do każdego się uśmiechał, kłaniał i pozdrawiał i ogólnie był bardzo miły, marząc o tym, żeby w Polsce tacy byli. Jazda trwała nie wiem dokładnie ile, bo nie patrzyłam na zegarek, ale chyba ze dwie godziny.
W Beppu pierwsze kroki skierowaliśmy do informacji turystycznej. Nie udało nam się dopchać do okienka, ale wzięliśmy mapki i ulotki. Postanowiliśmy najpierw pojechać zobaczyć małpy na górze Takasakayama, wypytaliśmy się o autobus i pojechaliśmy. Co jak co, ale autobusy mają w tej Japonii strasznie drogie. W rezerwacie kupiliśmy normalne bilety wstępu i do tego bilet na kolej wąskotorową, nie wiedząc, gdzie te małpy w ogóle są - na dole, czy trzeba wjechać kolejką na górę, czy co robić... W końcu doszliśmy do wniosku, że ta kolejka to musi być tylko widokowa i nie wykorzystawszy biletów poszliśmy główną aleją, przed siebie.
Pierwszą małpę zobaczyliśmy już po paru metrach - skakała po schodach, które akurat były zamknięte. Potem zauważyliśmy następne osobniki biegające wśród trawy, później kilka siedzących na drodze... Obeszliśmy zamknięte schody i dopiero znaleźliśmy się w małpim królestwie. Było ich pełno, kilkaset. Akurat trafiliśmy na porę karmienia i wszystkie zbiegły się na ogrodzonym wybiegu, ale potem skakały wszędzie. Właziły na dachy jakiś budowli shintoistycznych, wylegiwały się na murkach, chodziły, biegały, nawzajem czyściły sobie futerka... małpi obłęd :) Do tego wszystkiego dwóch spikerów, jeden objaśniający coś o małpach a drugi prowadzący jakieś gry dla dzieci (oczywiście oboje tylko po japońsku) i dopiero był obłęd.
Narobiliśmy mnóstwo zdjęć, pokręciliśmy się między nimi i w końcu wyszliśmy spowrotem na przystanek. Chcieliśmy jechać do Kannawa Onsen, tzw "piekiełek", najsłynniejszego zbiorowiska wrzących, parujących jeziorek i źródełek (dlatego zostało nazwane to piekłem), ale okazało się, że na autobus tam jadący musielibyśmy czekać prawie godzinę i wsiedliśmy w to, co podjechało (do Kamegawa Onsen). Kierowca dowiedziawszy się, gdzie chcemy się dostać wysadził nas w porcie, gdzie złapaliśmy autobus do Kannawy (i i tak jechaliśmy tam przez Kamegawę :)). Kiedy wreszcie doklepaliśmy się do Kannawy była prawie 15:30 (a wszystkie miejsca tego typu zamykane są o 17). Znaleźliśmy jakieś wejście do tych słynnych piekiełek, dostaliśmy mapkę, kupiliśmy bilety wstępu do głównego zespołu źródeł (8). Kiedy już w miarę zorientowałam się gdzie jesteśmy, okazało się, że zwiedzanie rozpoczęliśmy nie od dwóch najniżej położonych atrakcji, którymi były: wodospad i duże czerwone jezioro, ale od trzeciego obiektu - Shiroike Jigoku. Nazwa oznacza mniej więcej "białe piekło" a wzięła się stąd, że woda bijąca z gorącego źródła po pewnym czasie staje się biała. Naokoło źródła zrobione zostało akwarium i staw, gdzie trzymane są ryby. Po wyjściu z niezbyt ciekawego Shiroike Jigoku skierowaliśmy się do Oniyama Jigoku - "piekła górskiego demona". Stoi tam wielka, drewniana statua czerwonego demona z rogami, typowego dla wierzeń japońskich. Największą atrakcją Oniyama Jigoku są jednak chodowane tam krokodyle. Gady robią duże wrażenie, nie powiem, ale patrząc na nie miałam ochotę napisać zaraz do obrońców praw zwierząt... warunki, w których przebywają zbyt zachęcające nie są.
Z Oniyama Jigoku poszliśmy w górę. Było tam Kamado Jigoku, nazwa oznacza coś w stylu "piekło do gotowania", a wzięła się stąd, że od wielu wieków woda z tego źródła używana była do gotowania. Kamado Jigoku pilnuje drugi demon, siedzący na wielkim garnku.
Następnym przystankiem było Yama Jigoku - "górskie piekło". I to dosłownie, parowały tam skały, kamienie, źródełko też oczywiście było. Obok tego urządzone zostało małe zoo - na tym etapie wszelkie moje nadzieje, że Kannawa Onsen może nie jest od początku do końca tylko wielką komerchą i maszynką do robienia pieniędzy znikły.
Czas nas gonił, więc szybko poszliśmy do największego z piekiełek - Umi Jigoku ("morskie piekło"). Było tam duże jezioro, a obok gorące źródło barwy morza, stąd nazwa. Z innej strony było też czerwone źródełko, bardzo ładne.
15 minut do zamknięcia. Rozdzieliliśmy się. Tata poleciał obejrzeć błotniste Oniishibosu Jigoku, a my z Michałem na dół zobaczyć to duże czerwone, bo ja bardzo chciałam (czerwień mnie w jakiś sposób przyciąga, haha). Niestety nie zdążyliśmy, za daleko, chociaż tata twierdził, że zdążylibyśmy, gdybyśmy nie zrezygnowali. Ale co tam :)
Na terenie "piekieł" co i raz widywaliśmy gorące kąpiele dla stóp, ale nie skorzystaliśmy. Prawie wszędzie też można było kupić jajka gotowane w wodzie ze źródeł (skoro ma 90-100 stopni to nie ma problemu :))
O tej 17 byliśmy już potwornie głodni i poszliśmy do najbliższej restauracji. Była w stylu japońskim, tatami na podłodze, poduszki do siedzenia, niskie stoły. Menu też było tylko po japońsku, ale na szczęście młoda właścicielka mówiła po angielsku (konkretniej dorosła córka właścicielki, taki rodzinny interes, jakiś chłop też się co chwilę tam przewijał, a wszyscy nas bacznie obserwowali podczas jedzenia i czułam się dość dziwnie XD) i jakoś się dogadaliśmy. Wzięliśmy zestawy - zupa miso, ryż, jako przystawki warzywa smażone w cieście (tempura warzywna), tofu z czymś dziwnym, wyglądającym jak cienki makaron, i żółte marynowane "cosie" (marynowanych dziwnych rzeczy mają w Japonii strasznie dużo, a ja nie przepadając za tego typu potrawami nie staram się nawet dowiedzieć, jak to się nazywa ^^"), a do tego jakieś główne danie. Tata wziął rybę - mówił, że była bardzo pstrągowata, no i przy jedzeniu odkrył, że pałeczki są dużo lepsze do wyciągania mięsa spomiędzy ości niż widelce. Michał zamówił smażonego kurczaka, a ja tempurę z kurczaka (smażony w cieście, jak już pisałam wcześniej). Dostaliśmy też do tego sałatkę z rukoli i innych zielonych rzeczy. Było przepyszne, najedliśmy się porządnie.
Chcieliśmy jeszcze jechać do jakiegoś kąpieliska pomoczyć się w gorącej wodzie, ale w końcu stwierdziliśmy, że jak mamy wracać dwie godziny to już się nie opłaca. A w ogóle powrót do hostelu wydłużył nam się o jeszcze ponad godzinę, bo najpierw ruszyliśmy ze stacji na nogach, ale w złą stronę... potem za nic nie udawało nam się znaleźć mapek, które stały przy ulicy na naszym planie centrum Fukuoki, podenerwowaliśmy się chwilę i wróciliśmy do stacji, a tam już grzecznie wsiedliśmy do autobusu i DOJECHALIŚMY NARESZCIE.
Aaa! Jeszcze na dworcu zaopatrzyliśmy się w pięknie pachnące (i to na cały główny hol dworca), pyszne rogaliki. Na samą myśl o nich się oblizuję...