[ Wpis z 11, a w sumie już 12 sierpnia ]
TAK, WIEM! Jestem 3 dni do tyłu (3, bo wczorajszy mam opisany - ale uświadomiłam sobie że bez przedwczorajszego jest wyrwany z kontekstu). Nikko, to była sobota, teraz zamieszczam opis niedzieli, jeszcze poniedziałek i środa, a zaczyna się już czwartek... i nadal nie mam zdjęć, bo nie mam w czym ich obrabiać, wrr! Zaraz ściągnę sobie Gimpa, na szczęście internet tu jest, mimo, że nie w pokoju...
A, właśnie, jestem już na wyspie Kyushu :)
~ Wpis zawiera trochę informacji dot. dziwnej mody i moich zachwytów nad nią, nieprzydatnych przeciętnym czytelnikom xD ~
Dzień zaczęliśmy od Mszy w Ueno. Przyszliśmy niestety trochę spóźnieni. Kościół (znaleziony przez Google, trafiliśmy do niego z taką łatwością, jakbyśmy co tydzień tam chodzili :D) zupełnie nie przypominał kościoła, zwyczajny budynek. Jedynie tablica informowała, co to jest.
Dostaliśmy kartki z programem Mszy po angielsku - wypisana tam była tylko jej część, i to jeszcze jakoś dziwnie, no ale przynajmniej wiedzieliśmy, o czym były czytania. Kazanie wydawało się dobre - chociaż prawie nic nie rozumieliśmy (a to "prawie" robi BARDZO wielką różnicę i odnosi się tylko do mnie), to jednak czuliśmy atmosferę wywołaną przez księdza, jego ton głosu, sposób mówienia. Okazało się, że w Japonii kobieta również może zostać księdzem i po raz pierwszy w życiu przyjmowałam Komunię z rąk pani :) Do Mszy służyła też ministrantka (która miała przez cały czas minę, jakby ktoś jej odłączył zasilanie).
Już w trakcie nabożeństwa zauważyliśmy, że w tej małej parafialnej społeczności panuje wyjątkowa serdeczność i przyjazna atmosfera. Kiedy po skończeniu liturgii wyszliśmy do przedsionka kościoła, złapała nas starsza pani, mówiąca nieco po angielsku. Zapoznaliśmy się, porozmawialiśmy trochę i zaprosiła nas na japońską mrożoną herbatę do salki obok. Przedstawiła nas innym już obecnym tam ludziom, a autorka herbaty nalała nam do kubeczków z wielkieeego czajnika. Zostaliśmy też poczęstowani japońskimi ciasteczkami: ryżowo-pszenne, słone, ze słodką lukrową polewą. A wszystko to odbyło się przy wymienianiu wielu uśmiechów, rozmawianiu po japońsko-angielsko-migowemu i w bardzo miłej atmosferze (wiem, że nadużywam tego słowa na a :)), aż żal było wychodzić. No ale nie mogliśmy się tam zasiadywać, dopiliśmy herbatę, pożegnaliśmy się i poszliśmy w stronę parku Ueno.
Weszliśmy od strony Muzeum Nauki, chcieliśmy do niego wejść, ale widząc ile ludzi tam się pakuje zrezygnowaliśmy i postanowiliśmy po prostu pójść na spacer w kierunku stawów. Po drodze, jeszcze blisko Muzeum, rzuciliśmy okiem na trening baseball'a, a ja niechcący prawie znokautowałam jakąś babcię parasolką. Na szczęście im dalej, tym mniej ludzi było i mniejsze szanse zahaczenia kogoś. Zawitaliśmy do chramu Gojoten. Zobaczyliśmy buddyjską stupę stojącą na wzniesieniu, poszliśmy obejrzeć. Tam było cichutko i spokojnie, miejsce otoczone drzewami, idealne na modlitwę. Naprzeciwko stupy stała / wisiała, nie pamiętam dokładnie jak to było zamocowane, oprawiona w drewno twarz Buddy, odlana z brązu. Dowiedzieliśmy się, iż przed wojną siedział tam taki wielki Budda, ale zniszczyło go trzęsienie ziemi. Zachowała się w całości twarz i została tam na miejscu, a reszta posągu poszła... na broń w czasie II wojny światowej.
Poszliśmy też do chramu Toshogu, ale był w remoncie. Obejrzeliśmy więc rzędy starych latarni prowadzących do świątyni, tabliczki wotywne (znaleźliśmy jedną po polsku) i płomień z Hiroshimy, będący apelem o nie używanie, nie produkowanie broni jądrowej. Z tym płomieniem było tak: kilka dni po zrzuceniu bomby do Hiroshimy pojechał pewien Japończyk, szukać swojego wujka. Zobaczył ogień trawiący resztki tego domu. Wziął trochę tego ognia (jak to abstrakcyjnie brzmi!) i palił przez ileśtam lat w domu, nie pozwalając mu zgasnąć, jako pamiątkę po wuju. W końcu ogień został przekazany nie pamiętam już jakiej instytucji, a potem trafił do chramu Toshogu w Ueno, gdzie pali się do dziś.
Na wielką pieciopiętrową pagodę nie popatrzyliśmy z bliska, bo nie znaleźliśmy wejścia. W każdym razie była widoczna z drogi prowadzącej do chramu, stoi obok niej.
Po wyjściu z terenu chramu skierowaliśmy się w stronę zoo, chwilę zastanawialiśmy się, czy by nie wejść, ale w końcu przeszliśmy obok wejścia i znaleźliśmy bar. Zamówiliśmy sobie po małej pizzy i napoju, a dolewki były darmowe, więc dobrze na tym wyszliśmy (tata wypił... pięć kubków?) :) Wzięliśmy sobie jeszcze dolewkę do pełna na drogę i poszliśmy na dworzec, po drodze stając i przyglądając się sztukmistrzowi dającemu pokaz (akurat trafiliśmy na show pt. zakapturzony facet z czterema nogami - pan miał parę dodatkowych sztucznych nóg, którymi kapitalnie operował). Naszym celem było Harajuku, dzielnica mody visual key, i mody młodzieżowej jako takiej...
Do Harajuku szliśmy od strony Shibuyi, pospacerowawszy najpierw po tej dzielnicy. Widzieliśmy słynny pomnik psa Hachiko (piesek ten zawsze odprowadzał na pociąg, a potem czekał na swojego pana na dworcu, aż wróci z pracy; kiedy pan umarł, przychodził codziennie aż do własnej śmierci. Stał się symbolem wierności), który jest bardzo popularnym miejscem spotkań (po prostu jest to charakterystyczny punkt koło dworca). Tak w ogóle to pomnik jest rzeczywistych rozmiarów, jak nasz Reksio w BIelsku... :P Potem poszliśmy w stronę Harajuku. Po drodze weszliśmy do jakiegoś wielkiego, ale strasznie dziwnego domu towarowego, odwiedziliśmy Disney Store (sprzedają tam nawet telefony), przeszliśmy mały salon z automatami do gier, trafiliśmy na darmowe rozdawanie napoju o nazwie Lemon Water (nazwa bardzo trafna, a woda pyszna). Na ulicach pełno ludzi - Shibuya, dzielnica sklepów, w niedzielę... Bliskość Harajuku od razu dała o sobie znać, już na dworcu Shibuya zobaczyłam lolitę. A im bliżej Harajuku, tym więcej przedstawicieli nurtu visual key. Szliśmy główną ulicą - Meiji dori, i nią wkroczyliśmy na teren dzielnicy. Szłam z aparatem w ręku, cykając fotki co bardziej interesującym osobnikom - ogólnie nie było ich tak dużo, jak sobie wyobrażałam, ale miałam nadzieję, że im dalej w las tym będzie ich więcej :)
Doszliśmy wreszcie do legendarnego centrum handlowego Laforet. Tylko nie wiedziałam, gdzie dokładnie znajdują się lolicie sklepy i szliśmy w górę, w górę, przeglądając coraz to więcej stoisk z drogimi, pięknymi, ale nadal normalnymi ubraniami. Kiedy zjechaliśmy na dół przypomniałam sobie, że innym wejściem chciałam dostać się jeszcze do książek i płyt (tak to wejście było opisane), pod ziemię, bo pomyślałam sobie, że tam na pewno będą nagrania moich ulubionych j-rockowych zespołów. I to był strzał w 10! :D Już na schodach minęliśmy się z dziewczyną ubraną na pół-loli, obładowaną torbami. Na początku faktycznie były książki, ale potem zajrzałam, co jest na niższym piętrze i momentalnie straciłam dla nich zainteresowanie, ponieważ ujrzałam RAJ. Alice And The Pirates, Baby The Stars Shine Bright, h Naoto, Angelic Pretty i inne (jak dla mnie dużo lepsze od takiego BTSSB, bo nastawione na punk/gothic) marki, których nazw nie znałam wcześniej, i wstyd się przyznać, ale w swojej euforii nie zapamiętałam (tak to jest jak człowiek natyka się na same sweet lolity w internecie...). Raj, raj, raj, raj, raj, a może powinnam raczej powiedzieć, że rakuen, skoro japoński... Drogi ten raj, ale bardzo... rajowaty. Naprawdę, wpadłam w euforię - tyle się na te ubrania napatrzyłam w internecie, a tu mogłam dotknąć, wziąć do rąk, obejrzeć każdy detal, pobieżnie przymierzyć. Nie chciałam wychodzić, oj nie...
W końcu nie znalazłam płyt, ale co tam :D
Następnie poszliśmy dalej główną ulicą. Cel - oczywiście Takeshita dori :D Nie musieliśmy jej szukać, wejście opatrzone jest ozdobną bramą, w sumie to tylko łukiem nad ulicą, z napisem i mnóstwem balonów...
Tłumy. I znowu - lolit i innych takich wcale nie tak wiele, chociaż bywały, bywały ^^ Ja, oczywiście - od sklepu do sklepu, zygzakiem. Tu ciuchy, tu akcesoria, tu buty (17 cm platformy... zakochałam się...)... tu loli, a tu rococo punk, ale generalnie wszędzie to, czego w Polsce mi okropnie brakuje. Raj again.
Ceny dokładnie jak pisali w przewodniku - od niskich po zaporowe. Suknie rococo punk za 50 tys. jenów (btw., to był najfajniejszy sklep, w jakim kiedykolwiek byłam *.*), a w innym sklepie lolicie spódniczki za 2 tys. (to akurat w Bodyline, na mega wyprzedaży, z której skorzystałam :D Mam przepiękną czerwono-czarną spódnicę, genialny czarny krawat z łańcuszkami do tego i jeszcze... parę sztucznych rzęs, bo stwierdziłam, że w końcu się przydadzą, skoro mam nosić goth loli ^^ przecenione z 999 jenów na 100 - musi być niezła firma, muszę o niej poczytać. To strasznie głupie, ale... mam markowe sztuczne rzęsy i się cieszę! XD).
A tak w ogóle to w tym najlepszym sklepie na świecie, w tym najdroższym, była świetna obsługa ^^ Ładnie poubierani pan i pani proponowali mi kupno żakietu, podziękowałam, że nie, a sprzedawca (przystojny w dodatku!) pokazał mi jakieś małe pudełeczko ze zwisającym sznurkiem i kazał pociągnąć za sznurek. Pociągnęłam, pudełeczko się otworzyło i wyskoczył z niego mały potworek, a on: "BUU~!" XD To było takie słodkie...
W Bodyline przy okazji tej wyprzedaży oczywiście przepatrzyłam prawie cały asortyment. A trochę tam tego było, powciskane bardzo ciasno~ Zastanawiałam się nad bardzo oryginalnym, ciekawym płaszczykiem (trudno go opisać, więc wybaczcie brak dokładniejszego opisu ^^" W każdym razie czarny, lekko porwany, z rękawami trochę nie od tego kompletu... chętnie bym ponosiła coś takiego), ale był bezcenny, metkę gdzieś wcięło :< Poza tym już na początku upatrzyłam spódniczkę i krawat... (a kiedy moje ciche życzenie żeby tata mi to kupił spełniło się, skakałam tam z radości i piszczałam jak rasowa japońska nastolatka~ XD)
Przy koncu Takeshita dori napatoczyliśmy się na panie w stylizacjach cyber... Takiego cyber jeszcze nigdy nie widziałam O_O Generalnie różowe, na głowie grube dredy, duuużo lateksu, zza kolorowego makijażu twarzy nie było prawie widać. Wyglądały genialnie.
Niestety nie udało mi się wstąpić ani do Marui, ani spróbować nawet poszukać Closet Child (tam początkowo zamierzałam się obłowić, ale nie przewidywałam wyprzedaży w Bodyline)... czas, za mało czasu. No nic, trudno się mówi, i tak do pociągu weszłam bardzo szczęśliwa, a w Akihabarze dosłownie machałam tą torbą z nowymi ciuchami.
Następna stacja - Akihabara Electric Town. Tata musiał kupić baterię do kamery. Generalnie plan był taki, że teraz męska część wycieczki będzie latać od sklepu do sklepu i się zachwycać, ale znowu zeżarł nas czas. Za to bateria jest, kupiona w pierwszym sklepie, do którego weszliśmy. Michał tylko narzekał, i nadal narzeka, że nie sprzedają nigdzie słuchawek do Samsunga...
Zjedliśmy pyszną i tanią kolację w naszej dzielnicy, Nishi-Kawaguchi. Najedzeni wróciliśmy do hostelu... i trzeba było zacząć się pakować, co w warunkach, jakie tam mieliśmy do łatwych zadań nie należało. Jeszcze w dodatku ja miałam całe łóżko zawalone różnymi rzeczami, które trzeba było najpierw uprzątnąć chociaż na tyle, żeby dało się tam usiąść... Potem reszta luźno leżących gratów (czyli dużo) została odgarnięta na boki, a na środek posłania wstawiona walizka, gdyż było to jedyne miejsce, gdzie można było ją spakować... masakra, ale daliśmy radę :D