Wypytaliśmy miłą panią w informacji turystycznej na lotnisku, jak najlepiej dostać się nad morze. Wypisała nam godziny autobusów i pojechaliśmy do miejscowości o nazwie Hasunuma. (Najpierw jednym autobusem z terminala 1 na terminal 2, z którego dopiero odjeżdżał autobus do Hasunumy...) Oczywiście od razu złapały nas małe kłopoty :) Mianowicie, chcieliśmy od razu zapłacić kierowcy za bilet - a on coś do nas gada po japońsku i gestykuluje, tak nie bardzo wiedząc jak pokazać o co mu chodzi. Na szczęście w autobusie siedziała dwójka Rosjan i wyjaśniła nam, że płaci się przy wysiadaniu... Droga trwała prawie godzinę, nic dziwnego, skoro tam wszędzie jeździ się 50 km/h... Automat do płacenia w autobusie miał od razu rozmieniarkę, a przyjmował tylko monety, więc najpierw zjadł nasz 1000-jenowy banknot, wydał 10 100-jenówek i dopiero można było płacić należną sumę. (Możliwe, że tu nie o banknoty chodzi, ale o niemożliwość wydania reszty...)
Wysiedliśmy razem z nowo poznanymi Rosjanami. Okazało się, że też idą na plażę, więc poszliśmy razem. Ja byłam nieprzygotowana, jeśli chodzi o pływanie, więc wchodziłam tylko do kolan (...w porywach do pachwin, bo ocean nie był do końca taki Spokojny ;] ), za to wszystkie odkryte miejsca posmarowałam kremem z bardzo mocnym filtrem, bo nie cierpię opalenizny. Efekt? Okropny. Piasek wszędzie, ale to akurat normalne, z tym, że do mnie ten piasek się kleił, w związku z czym jeszcze w Tokio, wieczorem, łaziłam z czarnymi drobinkami na rękach i dekolcie... Ale zostawmy tę nieprzyjemną część wypadu ;) Przechodząc 20-30 m mniej uczęszczanego odcinka plaży zebrałam kilkadziesiąt dużych, pięknych muszli, a i tak grymasiłam. Morze wyrzuciło ich naprawdę sporo.
Mój tata dziwił się bardzo, jaki spokój panuje w tej miejscowości. Cóż, Japonia jest krajem kontrastów - to, że w Tokio mieszka prawie tyle osób, co w całej Polsce i wszyscy żyją w pośpiechu nie znaczy, że kilkadziesiąt kilometrów od niego nie może być cicho i spokojnie...